O tym miejscu pierwszy raz dowiedzieliśmy się z przewodnika o Turcji ponad dwa lata temu. Była w nim krótka wzmianka, dosłownie trzy zdania, opatrzona zdjęciem wykutych w skale schodów, prowadzących do turkusowej wody. Woda na Riwierze Tureckiej wygląda tak w wielu miejscach, a antyczne schody to chleb powszedni w tych rejonach. Olaliśmy temat. Podróżując ponownie po okolicy spotykaliśmy ludzi, którzy tam byli. Jedni mówili, że warto, że jest tam pięknie. Większa, bardziej liczna grupa, narzekała, że zatopionego miasta w ogóle nie widać. Statki, mające specjalne szyby do obserwowania pozostałości po zatopionym mieście, liczą sobie dużo za rejs, a przez okna do obserwowania dna nic nie widać, bo są mleczne, małe i pozostawiają uczucie rozczarowania. Mało o tym miejscu jest danych historycznych i są one różne, więc do końca nie wiadomo, kto pisze prawdę, a kto się myli. Byliśmy wtedy w okolicach Demre po raz trzeci i wciąż na naszej liście było dużo do zobaczenia, a przed nami była Antalya, Alanya i Kapadocja dlatego znowu ominęliśmy Kekovą. Sytuacja zmieniła się diametralnie, kiedy po dwóch latach wróciliśmy ponownie do Turcji i zupełnie przypadkiem trafiliśmy nad (Jezioro Bafa – film),  które wywarło na nas efekt wow, a o którym wcześniej nie słyszeliśmy.

Jak to możliwe, że ludzie jeżdżą na wycieczki do Kekovej, a nie nad Bafę. Odległość? Ok, rozumiem. No ale do Kapadocji też jest daleko!

My, jak to my, tym razem musieliśmy sprawdzić przyczynę, natura odkrywcy zwyciężyła. Do trzech razy sztuka, tym bardziej, że Kekova znowu była całkiem po drodze. Postanowiłam znaleźć jak najwięcej informacji, o co chodzi z tym zatopionym miastem i skoro tam taka bieda, to dlaczego wciąż są organizowane wycieczki w to miejsce. Prosto nie było, gdyż o samym miejscu danych jest niewiele. Analizując wszystko, to co udało mi się znaleźć i przeglądając zdjęcia… doszłam prawdy. W Kekovej wcale nie chodzi o rejs na wyspę z ruinami zatopionego miasta. Na tym zależy właścielom statków. Właściwie nie o samą wyspę tu chodzi, ale o tym za chwilę. Zatopione miasto to taka ściema, legenda o zatopionej Atlandydzie, to bajki i lepik by zainteresować się miejscem. Jest w tym jakaś racja, że tak zwabia się turystów, zatopione miasto bowiem istnieje, tylko no właśnie jest zatopione, okradzione i niewiele z niego zostało. To bardziej taka ciekawostka, taki wymuszony cel rejsu statkiem. Żeby jak ktoś nie był, chciał być i popłynąć. My postanowiliśmy, że zdecydujemy na miejscu czy płyniemy, czy nie, najpierw zobaczymy na własne oczy jak to wygląda i na początku naszym oczom ukazał się taki widok:

Moje pierwsze słowa, kiedy zebrałam szczękę z dywanika naszego kampera: Ja pier…ę! Ale jelenie z nas.

Tyle razy omijaliśmy to miejsce, myślałam, że w Turcji takich widoków nie ma, a one tu były… I są! Uff, dobrze, że na nas poczekały! To to jest magia tego miejsca, ona właśnie tkwi w widokach, zatoczkach, rozsypanych wysepkach na tle gór, a to wszystko skąpane w turkusowej wodzie Morza Śródziemnego. Byliśmy dopiero na górze, więc powoli zjechaliśmy na dół, gdzie naszym oczom ukazał się port w wiosce Üçağız. O dziwo, więcej tu było kajaków niż statków, a my z mapy wiedzieliśmy, że gdzieś są także ruiny antycznego miasta Teimussa. Były to głównie położone dostojnie nad brzegiem morza duże grobowce, w ilości większej niż się spodziewaliśmy. Bardzo ciekawe miejsce, bez biletów wstępu, można było nawet wejść do grobowca, pod warunkiem, że dopiero przyjechałeś do Turcji 😉 My dojechaliśmy tam po dwóch miesiącach pobytu w Turcji, więc nie było opcji 😀 Byliśmy utuczeni na maxa, kuchnia turecka należy do jednej z naszych ulubionych i za każdym razem, kiedy jesteśmy w Turcji jemy więcej niż trzeba… Oczywiście żartuję, chodzi o to, że nikt tam niczego nie pilnuje, można wchodzić do środka, macać, siadać. Niesamowite, że ludzie tam chodzą od lat, a one stoją prawie niezniszczalne, majestatyczne, na brzegu tej malowniczej zatoki. Ślady zniszczeń pochodzą bardziej z czasów, gdy znaleziono je po raz pierwszy, pootwierano i okradziono … Robi to wszystko wrażenie. Ze względu na to, że słońce było już mocno po zachodzie, po spacerze między grobowcami wróciliśmy do kampera, by znaleźć miejsce na nocleg.

Wzdłuż zatoki miejsc na dziko jest niewiele, ale z takim widokiem, że palce lizać.

Jednak nie zdecydowaliśmy się na żadne, gdyż były przy samej drodze. Ruch zapewne byłby w nocy niewielki, bo droga prowadziła do następnego mini portu, a dalej się kończyła. Jednak dzikie miejscówki były tak blisko drogi, że jedno auto sprawiłoby, że w poczciwym Groszku mielibyśmy wrażenie, że przejeżdża po nas.  Dlatego minęliśmy kolejny port i dojechaliśmy dokąd mogliśmy najdalej. Była tam polanka, którą okalały pagórki, bez widoku na morze. Na jednym z wzniesień dostrzegliśmy ruiny zamku, o którym zupełnie zapomniałam, to znaczy spodziewałam się zamku w Kekovej, ale nie tu. Z samego rana rozpoczęliśmy do niego wspinaczkę, a po drodze niespodzianka. Następny las naziemnych grobowców i to w towarzystwie przecudnych tysiącletnich drzew oliwnych. Miód na nasze oczy, niby drzewa oliwne są wszędzie, ale takie to nigdzie, są ogromne, majestatyczne, powykręcane jak rzeźby. To cuda natury! Widać od razu, że mają setki, jak nie tysiące lat. Dużo naziemnych, starożytnych grobowców w tej okolicy, muszę przyznać, że nie mieliśmy pojęcia, że tego będzie aż tyle i w tak wielu miejscach w tej okolicy, jednak większość skupia się na rejsie statkiem i na zatopionym mieście. Właściwie region Kekova, to przede wszystkim starożytne grobowce licyjskie, położone w antycznych miastach rozsypanych po okolicy i żeby zobaczyć wszystkie, potrzeba nie jednej wycieczki, a kilku.

Dotąd byliśmy w wielu miejscach w Turcji, gdzie znajdowały się starożytne grobowce, jednak nigdzie nie były one tak liczne, poza tym były budowane na „inną modłę.” W Myrze, Fethiye, czy Dalyan, było ich dużo mniej i były wykute w skałach, te tu same są jak skały. Doszliśmy to mini miasteczka, właściwie wioski, o nazwie Simena, chociaż na mapie widnieje taka nazwa, znaleźliśmy informację, że to antyczna nazwa i właściwie obejmuje to co z niego zostało, czyli ruiny.  Obecnie nazywa się Kaleköy. Bardzo zabawne, że doszliśmy tam pieszo, bo znalazłam też informację, że do Simeny można dotrzeć jedynie drogą morską, jakoby Simena znajdowała się na wyspie 😀 W sumie jesteśmy przyzwyczajeni, że szukając miejsc na nocleg, znajdujemy takie kwiatki. Kale, czy jak dalej mówią miejscowi, Simena to bardzo turystyczne miejsce, bo straganikom i restauracyjkom nie było końca, ale wcale nie odebrało mu to uroku. Wąskie uliczki, ciasna niska zabudowa, uśmiechnięci ludzie dodający klimatu cudnemu położeniu nad lazurową wodą. Poza pięknymi muszelkami, pamiątkami i wszelakim tureckim rękodziełem, co chwilę rosły egzotyczne kwiaty i owoce. Tu pierwszy raz polubiłam się z morwą. Do tej pory próbowałam białej i czarnej, które niespecjalnie trafiły w mój gust. Pierwszy raz widziałam czerwoną i od razu miłość od pierwszego gryza. Dodatkowo sezon był na jeden z moich ulubionych owoców, loquat, czyli nieśplik japoński, który z drzewa smakuje najlepiej, bo jest super kwaśny.

 

Nesperas wygląda jak taka żółta gruszkośliwka i tak smakuje, chociaż można wyczuć w niej nutę mango i cytrusów.

W środku ma zazwyczaj trzy pestki, ale zdarzała się jedna i pięć. Drzewek nesperas, kosmatki, nieśplika itd. było na tej maleńkiej wiosce jeszcze więcej niż nazw tego owocu. Po spacerze na szczyt wzniesienia, w szczycie temperatur tego dnia, a potem po wspinaczce na zamek, było to niezwykle orzeźwiające doświadczenie dla naszych kubków smakowych. Częstując się z jednego drzewka, przyłapani na gorącym uczynku nawiązaliśmy znajomość z miejscowym Turkiem. Gość rozumiał po angielsku, ale oprócz tureckiego mówił tylko po rosyjsku. My na odwrót, rozumiemy po rosyjsku, coraz więcej po turecku ale wolimy mówić po angielsku, dlatego nawet nie wyjmowaliśmy z kieszeni naszego przyjaciela, translatora Vasco. Gość miał na imię Haydar, jak ładnie… W sensie da się zapamiętać, a to od razu dodaje uroku tureckim imionom. Często, gdy Turcy nam się przedstawiają, mówią z takim akcentem, że nie umiemy ich od razu powtórzyć, a co dopiero zapamiętać. Zapytaliśmy, czy warto wchodzić na zamek, co na nim jest, bo zauważyliśmy, że są bramki wstępu i kasa biletowa, niby 17 lir za osobę to nie dużo, ale lepiej się upewnić.

Ku naszemu zdumieniu, Haydar odpowiedział, że duża flaga Turcji.

Spodziewałam się każdej innej odpowiedzi, ale nie tej … przecież duża flaga Turcji jest wszędzie w Turcji za darmo! Turcy są maniakami swojej flagi, po co za to płacić. Gdy Turek zobaczył nasze zniechęcone miny, wtedy on sam się zdziwił, ale podjął rękawicę i powiedział, że „yesli vy ne khotite videt’ flag, v zamke yest’ krasivyye vidy i teatr vremen” tak mocno skupiliśmy się czy dobrze rozumiemy co do nas powiedział i na tym czy chcemy wejść, czy nie, że zapomnieliśmy, że mamy drona i możemy sobie z góry zobaczyć cały zamek. Może przekonał nas „vidami”, a może teatrem, może zamroczył nas żar lejący się z nieba, ale poszliśmy. Widoki były rzeczywiście piękne, ale te same…. tylko wyżej, no i wiadomo z zamku. Teatr był mały, a ruiny zamku, to bardziej taki zarys murów obronnych. Skubany miał rację, flaga była najlepsza… Kiedy sterczeliśmy pod tą flagą i siłowaliśmy się z wiatrem, żeby zrobić ujęcia, nagle Haydar nie wiadomo skąd wyrósł przed nami i po rosyjsku zaczął opowiadać, że to bizantyjski zamek, zbudowany w średniowieczu, w celu obrony przed piratami z pobliskiej wyspy Kekova. Mówił, że turyści, a nawet zagraniczni przewodnicy nazywają tylko wyspę Kekova, a to tak naprawdę to nie tylko nazwa wyspy, ale także regionu, w skład którego wchodzi kilka miejscowości rozsypanych także na lądzie.

Wymienił Kaleköy (lokalnie po prostu „Kale”), Üçağız oraz starożytne miasta Simena, Aperlae i Teimioussa.

Region Kekova ma powierzchnię 260 km2 i obejmuje wyspę Kekova, oraz wyżej wymienione wioski. W zamku znajduje się również niewielki teatr wykuty w skale, co jest dodatkową ciekawostką. Po pokazaniu palcem, gdzie co jest z dumą wpatrywał się w tą wielką flagę i cyk zrobił jej zdjęcie zapewne pierdylion bilionowo sto pierwsze… czizas on tu mieszka, nie wierzę… To tureckie zboczenie, jak i to że Turcy zakładają, że jak jesteś białym człowiekiem, to na pewno Rosjaninem… Pierwszym razem, kiedy byliśmy w Turcji działało nam to na nerwy, a teraz już machamy na to ręką. Nawet nam się nie chce prostować, dopiero jak zaczynamy wtrącać do naszego „ rosyjskiego” polskie słowa, tureckie i angielskie, zdają sobie sprawę, że coś jest nie tak. No nie powiem, żeby Haydar wiedział dużo więcej, niż o tym miejscu wyczytaliśmy. Jednak inaczej usłyszeć na żywo i to w danym miejscu, kiedy ktoś palcem pokazuje co jest co. Przynajmniej wiemy, że dużo więcej informacji wycisnąć się z tego miejsca już nie da.

Podoba nam się ten nasz samozwańczy przewodnik, który ugościł nas na zamku i wcale nie proszony, zaoferował się, żeby opowiedzieć nam o Kekovej. Gdy próbowaliśmy dopytywać, czy wie coś więcej niż znaleźliśmy o tym miejscu, Haydar, zmienił temat i zaczął opowiadać o sobie. W sumie co tam zamek, to i tak ruina. Zamieniliśmy się w słuch. Mówił, że mieszka w Simenie i prowadzi skromne życie. Co to znaczy skromne? Zapytaliśmy. Mówił, że zarabia 400 dolarów miesięcznie i więcej mu nie trzeba. Pracuje jako przewodnik na czyjeś łódce. No dobrze, a jak nie ma sezonu? To wtedy łowi ryby i inne owoce morza, bo ma też swoją małą łódkę. Opowiadał, jak bardzo jest zadowolony ze swojego życia w tym miejscu, bo ma wszystko czego potrzebuje. Tak się zastanawiam, może gdybym urodziła się w Simenie, codziennie jadła owoce morza, a w sezonie dodatkowo czerwoną morwę, te ich gruszkośliwki i miała taaakie widoki z chaty…rozmarzyłam się…

… i nagle to chyba powiew wiatru w ten upał, przeliczył mi dolary na złotówki. Ile?

Chwileczkę to jest niecałe 2 tysiące, tylko w sezonie… przecież on w zimie nie zarabia. To jest dopiero minimalizm!  Potem wsiadł do małej łódki i popłynął. Zeszliśmy na dół do portu, gdzie dosłownie obok leżały pierwsze zatopione ruiny, właściwej Simeny. No właśnie, skoro Simena jest antycznym miastem, a raczej jego ruinami, dlaczego Hayadar powiedział, że mieszka w Simenie, a nie w Kale. Tego nie zdążyłam zapytać. Pozostało nam zdecydować czy płyniemy na wyspę o nazwie Kekova, do następnego zatopionego miasta po drugiej stronie brzegu. Poszukiwanie informacji pozbawiło nas wszelkich złudzeń, że zobaczymy tam więcej niż inni. Z tego co wyczytaliśmy, nie widać tam za wiele i efektu wow raczej nie będzie. Baliśmy się za to, że większy efekt wow będzie, kiedy poznamy cenę takiego rejsu. Znaleźliśmy kultowy grobowiec stojący w morzu nieopodal portu, o którym przypominał nam Haydar, a którego fotografie licznie przewijały się w internecie. Zapewne dlatego, że to jedyny tu grobowiec, który mimo, że stoi w wodzie, to jest bardzo dobrze zachowany. By podjąć ostateczną decyzję stwierdziliśmy, że trzeba uprzednio wypić kawę po turecku, gdyż „ normalnej” nigdzie nie było.

Turcy to umieją w marketing! Dotąd będą podawać po turecku, aż polubisz po turecku. 2022 rok, a dalej ciężko jest znaleźć kawę z ekspresu. Kelner w 30 stopniowym upale w puchowym bezrękawniku zwracił naszą uwagę, nie potrafiliśmy oderwać od niego oczu, by my się rozpływaliśmy jak ptasie mleczko na słońcu. Gościu nie wiedząc co się dzieje, zagadał, czy przypłynęliśmy łódką. Mówimy, że przyszliśmy pieszo. Wtedy to on się na nas gapił zdziwiony 😀 Nawet na Wikipedii do tej pory widnieje informacja, że do Simeny można się dostać tylko drogą morską… Postanowiliśmy wykorzystać chwilę ciszy i spytaliśmy, czy jest jakaś wolna, tania łódka,nawet być najmniejsza ?

Kelner ciach za telefon, jedna rozmowa i po pięciu minutach siedzieliśmy już na luksusowym jachcie!

500 lir (na chwilę obecną to ok. 130 zł) i sami tylko we dwoje, romantico! Wyszła nam z tego spontaniczna randka. Gdy podpłynęliśmy pod wyspę i zobaczyliśmy na własne oczy zatopione miasto, wydało nam się to wszystko fascynujące, przecież tu kiedyś było życie! Nasz kapitan co chwilę się zatrzymywał, żebyśmy mogli dostrzec co było czym, a było to tylko proste w przypadku ruin, które wystawały z wody, czyli portu, kościoła, kilku schodków i chyba tyle. Może jeszcze dwie małe kolumny, nie pamiętam już od czego. Reszta to prawdziwe ruiny noszące znamiona działalności ludzkiej, ale ciężko rozróżnić co było czym, a już tym bardziej te pod wodą. Pomimo pięknego koloru wody i jej przejrzystości, to po prostu ruiny, ściśle mówiąc kawałki skał. Sytuacji nie ratowała szyba mleczna na statku, bo była ona bardziej dla picu, niż dla zobaczenia czegokolwiek.

Region Kekova jest obszarem specjalnie chronionym przez tureckie Ministerstwo Środowiska i Leśnictwa. Nurkowanie jest zakazane w części, w której znajduje się zatopione miasto, dopiero od 1990 roku. Podejrzewam, że do tego czasu niejeden nurek wrócił z pamiątką bez żadnych konsekwencji. Obecnie, podczas rejsu można popływać i ponurkować w specjalnie do tego wydzielonych miejscach. Niewątpliwie największym atutem rejsu, zaraz po owianych tajemnicą ruinach powstałych na skutek trzęsienia ziemi, a może kilku, różnie podają, jest widok na ruiny Simeny z wody, oraz Kale które piętrzy się od portu kaskadowo w górę, do samego zamku.

Z turkusowego morza, zamek na szczycie wioski prezentuje się jeszcze bardziej okazale, a wspomniana wielka flaga Turcji na jego wierzchołku, wygląda jak wisienka na torcie.

Mimo tego, że ruiny są lekko rozczarowujące uważam, że warto popłynąć czymkolwiek, nawet kajakiem. Dlaczego? To jedno z najbardziej urokliwych miejsc na całej Riwierze i czar tego miejsca polega na skupieniu się na widokach i naturze, gdy nastawimy się jedynie na „zatopioną turecką Atlantydę” czar może szybko prysnąć. Większość atrakcji jest na lądzie i tam są najlepiej zachowane. Licyjskich grobowców jest więcej niż mieszkańców, w kwietniu turystów było mało, więc przyjemnie się zwiedzało ciasne urokliwe wioski, w upalnym już słońcu.  I to się proszę państwa wszystko zwiedza pieszo, więc jeśli sami nie eksplorujecie Kekovej, tylko w trybie zorganizowanym, przed wykupieniem wycieczki, upewnijcie się, czy rejs obejmuje zwiedzanie Kale, Simeny i Teimussy.

W rejs płynie się by podziwiać malowniczą zatokę, piękne góry i cudnie rozsypane po trzęsieniu ziemi wysepki, po prostu z bliższa. Jednak nie można ominąć zwiedzania tych pięknych miasteczek. Warto przy okazji zobaczyć to nieszczęsne zatopione miasteczko na wyspie, przecież niecodziennie spotyka się zatopione miasta z II w. p.n.e., chociaż na brzegu Simeny wygląda to lepiej i dla samych ruin nie trzeba by było nigdzie płynąć, tylko tak jak my przyjść od strony naszej polanki. Cel jakiś przecież musi być, ale jak wiadomo, w podróży nie chodzi o cel, bo to co najlepsze jest w tym przypadku wszędzie naokoło wysypy. W Kekovej chodzi o miejsce, o spójną całość zjawiskowych widoków. Warto zobaczyć piękno zarówno z lądu, jak i z wody. A jeśli chcecie zobaczyć to wszystko, jeszcze dodatkowo z powietrza, to zapraszam do obejrzenia naszego filmu z Kekovej, co nieskromnie muszę przyznać, że daje prawdziwy efekt „wow” (Kekova film – kliknij!)